Oryginały i dziwacy
Jak każde miasto czy też miejscowość ma swych oryginałów i czasami dziwaków ,Czersk się nie różnił i też takowych miał,przy czym słowo "dziwak"nie należy traktować jako coś ubliżającego ..poprostu Ci ludzie byli inni.
Jednym z oryginałów byl niejaki Gromowski z pod Świdna ,dwa razy w tygodniu (gdy były targi czyli "rynek")przyjeżdzął do Czerska na rowerze z swymi miotłami z brzózek i sprzedawał je, a że robił je bardzo dobre zawsze miał na nie zbyt,słynął z tego że jak sprzedał wszystko zabawiać się lubił w barze "Muchomorek"..i tak podchmielony przepowiadał pogodę na dzień a czasem na cały tydzień.Co dziwne ale jego prognozy zawsze tak na 90%się sprawdzały.Dzieciaki za nim latały i piszcząc pytały się jaka bedzie pogoda ...a on z stoickim spokojem mówił że taka czy taka pogoda będzie.....i zawsze poważnie i dostojnie, mimo że czasem ledwie się trzymał roweru.
Innym ewenementem był smakosz denaturatu i wszelkich "wynalazkow".."Kur zapiał" taki miał pseudonim ,(niestety Ci panowie się nie przedstawiali )były zołnierz gen.Sosabowskiego,skoczek spadachronowy w Holandii,powrócił do Polski w 1948 roku i po pół roku skazany na więzienie z którego wyszedl w 1956 roku ..rozpil się ,nie potrafił się odnależć w tej komunistycznej rzeczywistości i stoczył się jak wielu mu podobnych,miał tę zaletę że potrafil opowiadać..a ja umiałem słuchać i dzięki temu wiele wiedziałem.Pamiętam że jak talizman nosił z sobą krzyż walecznych..była to dla niego wielka relikwią
Kto nie znał Lenki.?....Lenka poprostu sprzątała ulice..(tak..tak była kiedyś taka funkcja)zamiatała ulice..uprzątała łajno końskie zbierała papierki..i pchała wielki wózek na śmieci.....śmiały się z niej dzieciaki i wołały "Lena,legnij w bruzda bo duperdekiel leci"..złościła się okropnie...okrutne to było i straszne ...co nie jeden zarobił za to miotłą po głowie... i co nie jednego, gdy złapała zaprowadzała do szkoły...a tam wiadomo sprawy załatwiano w prosty sposób.....sprawowanie obniżone i oczywista po pysku ostro się dostało.Szkoda mi po latach tej kobiety....może teraz po latach niech to będzie forma przeprosin..i pamięć o pracowitej kobiecie.
Inną kobietą, z której się śmiano...głównie dzieciaki ,ale też łobuzeria była niedowidząca..która chodziła z kolorową laską..nie wiadomo dlaczego ,ale baaardzzo nie lubiła jak mówiono "Wala 3/15"no dostawała szału!..jednemu takiemu nawt tą laską rozwaliła głowę...dziś byłaby to afera...a wtedy szybko łobuz uciekł i w życiu nie przyznal się, że to zrobiła ta Pani.
Świetnym fachowcem od wszelakiej motoryzacji był "Piszczek"....u niego w tych "ciężkich
'czasch socjalizmu można było kupić wszystko co się tyczyło rowerów,motorów i czasem samochodu.Mial części do wszystkiego...to był ostatni punkt zdobycia czegoś potrzebnego...jak u niego nie było to nie było nigdzie w promieniu 20 km..my jako smarkacze często do niego chodziliśmy po łańcuchy do rowerów lub po dętki...i czasem się zapomniało i mówiło "Panie Piszczek"...to najpierw nic nie mówił a potem chwytał taka gumę i pogonił kto nie mial refleksu załapywał się z reguły na bolesny uraz dolnej części ciała....nie cierpiał jak się tak mówiło..ale tylko po tym przezwisku wszyscy go znali,mieszkał na 21 Lutego (dawna Młyńska).
Na ulicy Targowej w kamienicy tuz obok Zakladow Remontowych mieszkały dwie abstrakcyjne że tak się wyrażę panie...naprawdę to była absolutna abstrakcja...(dla dzieciaków oczywiście)oczy i twarz mocno wymalowane i wypudrowane plus nadmierna czarna kreska nad brwiami i krwistą szminka wymalowane usta...taki czlowiek robił wrażenie!..włosy rozwiane ..można było się bać naprawdę,była to ponoć matka i córka.Nikomu krzywdy nie robiły ale i tez dzieciaki nie śmiały się śmiać..nigdy! cos w tych kobietach budziło respekt dzieciakow.Gdy już byłem starszy to tyle od ludzi wiedziałem że spotkała ich jakaś tragedia..że były to piekne kobiety...popadły w lekomanie..(narkomanów wtedy nie było)i swoisty obłęd...zresztą miały swój świat..swoje patrzenie na niego...wspominam dlatego że w tych szarych czasach dodawały jakby kolorytu z obrazów surealistycznych...nigdy nie wiedziałem jak się nazywały,mowiono na nie"fankidajskie"skąd ta nazwa..?nie mam pojęcia...poprostu nazwa..a może ktoś wie dlaczego tak je nazwano ?a może to od nazwiska?.
Wiele postaci się już zapomnialo,cóż pamięć to coś bardzo ulotnego ale choć te postacie hmm ...może wg..mnie najbardziej charakterystyczne pozostana w pamięci na odrobinę dłużej.
piątek, 28 marca 2014
poniedziałek, 3 marca 2014
Szkoła i nauka zawodu.
Kiedyś jak już pisałem, większość uczni szkoły podstawowej szła uczyć się dalej do szkoły zawodowej,trwało to krócej niż szkoła średnia(2-3 lata)i miało się ten "fach" w ręku.Tym bardziej że pracy było sporo,każdy jakoś na ten chleb mogł zarobić...a młodzi chcieli się szybko usamodzielniać finansowo bo wiadomo w domu z pieniędzmi się nie przelewało.A szkoła średnia praktycznie nic nie dawała,trzeba było dalej kontynuować naukę..no chyba że miało się poparcie w aparacie władzy to do biura plus jakiś kurs wtedy jakaś praca "umysłowa"się znalazła .....faktem jest też to że jak ktoś już ukończył srednią szkołę to wtedy w takim malym mieście jak nasze to był ktoś....a jak studia ktoś skończył eee..to już była naprawde szycha...tytułowalo się nawet..pani../panie..magistrze....tak ..tak...dziś już to norma ..ale i poziom nauczania spadł..więc tych magistrów obecnie ..jak"mrówek".Rodzice mieli kłopot ze mną gdzie mnie dać... do jakiej szkoły...najpierw chcieli mnie do Lubiany(koło Kościerzyny) do fabryki fajansu i porcelany,miałem uczyć się malować na talerzach (i nie tylko)..no i to było prawie przyklepane...aż sąsiad z góry pan Dulek powiedział żebędą uczyć snycerki trzech uczni w Spółdzielni Rękodzieła Artystycznego "Meblostyl" i jak bym chciał to zaraz jest egzamin z rysunku i manualnych spraw....mi to było bardzo na rękę ,miałem bardzo blisko jakieś 300 metrów.Egzamin zdałem....i zaczeła się moja przygoda z snycerką czyli rzezbiarstwem w meblach...Nauka odbywała się 3 x szkoła i 3x praktyki w zakładzie.Szkoła jak szkoła ..tylko tyle że trzeba było jeżdzić autobusem do Malachinia ..bo tam przeniesiono szkołę zawodową z Czerska,zdecydowanie bardziej lubiłem praktyki w zakładzie niż chodzenie do szkoły i wkuwanie absolutnie niepotrzebnych spraw jak np..język rosyjski..albo fizyka...albo matma na jakimś niebotycznym poziomie..rozumiałem że technologiczne lekcje i maszynoznawstwo..nooo może jeszcze rysunek techniczny..ale reszta..po co?..zresztą rysunek techniczny akurat w moim przypadku był utrapieniem ...nie znosiłem liniałów..ekierek i cyrkli...dla mnie sztuką samą w sobie było odręczne malowanie szkic czegoś co chcę wyrzeżbić ale trudno..było i basta.Majstrami którzy mieli opiekę nad nami byli Minikowski i Warsinski szczególnie ten ostatni to byl z starej dobrej przedwojennej szkoły snycerki...Panowała ścisła hierarchia na początku byli majstrowie ,czeladnicy ,zwykli robotnicy i dalej ,dalej nic i dopiero my ..czyli uczniowie jak się wtedy mówiło potocznie "sztyfty"...taka hierarchia panowała wszędzie gdzie zatrudniano uczni,gdziekolwiek.Choć jesli chodzi o nas byliśmy na lepszych warunkach niż reszta uczni w Czersku...byliśmy takim oczkiem w głowie "Meblostylu"Pierwszą pracę jaką wykonałem...(wydawało mi się to bez końca wtedy)to szlifowanie ręczne listew profilowych...ranny!! nudna i mozolna bardzo praca!..nam paliło się do dłut ..a tu szlifowanie...cóż ale taka była kolej rzeczy.Po ok 4 miesiącach dostaliśmy swoje stoły stolarskie ,własne szafki narzędziowe i DŁUTA!..i to te najlepsze jakie można było dostać ..austryjackie firmy STUBAI...takim dłutem można było się golić..naprawde!Komplet takich dłut wtedy to jakieś kilkanaście pensji stolarza...tym bardziej że sprowadzano je za dewizy z tzw.2 obszaru płatniczego jakim była reszta świata
niekomunistyczna...Początkowo zabrał się za nas Minikowski..,..z nami chodził i wybierał drzewo..potem wstawialiśmy je do suszarni by odpowiednio wysuszyć,pokazywał jak wybierać z drzewa to co najlepsze które szło na najbardziej eksponowane rzeczy w meblu..reszta różnego rodzaju "odpady" były sklejane i łączone w całość i znów przycinane i wyrownywane....z tego robiło się różnego rodzaju elementy dekoracyjne,łączeniowe jak np.ślimakowe łączenia pod krzesłami i fotelami .Te pierwsze ślimaki.robiliśmy właśnie my..tokarz nam wytaczał poszczególne elementy a my ręcznie już robilismy z niego ślimaka,zaznaczam iż to wszystko było robione w dębie,Dąb jak wiadomo drzewo twarde..podatne czasami jak za bardzo wysuszone na skruszenia..potrafił ranić dłonie gdy się przesuwało po ostrych krawędziach ręką gdy trzeba było zrobić następny ślimak...ale z czasem ręce twardniały...a i nauczyłem się szybko że nie koniecznie trzeba się kaleczyć...tylko wystarczy umiejetnie prowadzić dłuto..no ale to dopiero po czasie gdy swoje już wycierpiałem..hihi...co zrobić sztyft to sztyft...cierpieć musi .Rozpisałem się o nauce początkowej mojej przygody z snycerką..ale sądze iż to odrobinę też ciekawe jest...ten sposób nauki pewnie już nie istnieje..jak nie istnieja hierarchie gdzie każdy znał swoje miejsce,napewno powrócę jeszcze do tego tematu,jest napewno ciekawy szczególnie w póżniejszym okresie.
Kiedyś jak już pisałem, większość uczni szkoły podstawowej szła uczyć się dalej do szkoły zawodowej,trwało to krócej niż szkoła średnia(2-3 lata)i miało się ten "fach" w ręku.Tym bardziej że pracy było sporo,każdy jakoś na ten chleb mogł zarobić...a młodzi chcieli się szybko usamodzielniać finansowo bo wiadomo w domu z pieniędzmi się nie przelewało.A szkoła średnia praktycznie nic nie dawała,trzeba było dalej kontynuować naukę..no chyba że miało się poparcie w aparacie władzy to do biura plus jakiś kurs wtedy jakaś praca "umysłowa"się znalazła .....faktem jest też to że jak ktoś już ukończył srednią szkołę to wtedy w takim malym mieście jak nasze to był ktoś....a jak studia ktoś skończył eee..to już była naprawde szycha...tytułowalo się nawet..pani../panie..magistrze....tak ..tak...dziś już to norma ..ale i poziom nauczania spadł..więc tych magistrów obecnie ..jak"mrówek".Rodzice mieli kłopot ze mną gdzie mnie dać... do jakiej szkoły...najpierw chcieli mnie do Lubiany(koło Kościerzyny) do fabryki fajansu i porcelany,miałem uczyć się malować na talerzach (i nie tylko)..no i to było prawie przyklepane...aż sąsiad z góry pan Dulek powiedział żebędą uczyć snycerki trzech uczni w Spółdzielni Rękodzieła Artystycznego "Meblostyl" i jak bym chciał to zaraz jest egzamin z rysunku i manualnych spraw....mi to było bardzo na rękę ,miałem bardzo blisko jakieś 300 metrów.Egzamin zdałem....i zaczeła się moja przygoda z snycerką czyli rzezbiarstwem w meblach...Nauka odbywała się 3 x szkoła i 3x praktyki w zakładzie.Szkoła jak szkoła ..tylko tyle że trzeba było jeżdzić autobusem do Malachinia ..bo tam przeniesiono szkołę zawodową z Czerska,zdecydowanie bardziej lubiłem praktyki w zakładzie niż chodzenie do szkoły i wkuwanie absolutnie niepotrzebnych spraw jak np..język rosyjski..albo fizyka...albo matma na jakimś niebotycznym poziomie..rozumiałem że technologiczne lekcje i maszynoznawstwo..nooo może jeszcze rysunek techniczny..ale reszta..po co?..zresztą rysunek techniczny akurat w moim przypadku był utrapieniem ...nie znosiłem liniałów..ekierek i cyrkli...dla mnie sztuką samą w sobie było odręczne malowanie szkic czegoś co chcę wyrzeżbić ale trudno..było i basta.Majstrami którzy mieli opiekę nad nami byli Minikowski i Warsinski szczególnie ten ostatni to byl z starej dobrej przedwojennej szkoły snycerki...Panowała ścisła hierarchia na początku byli majstrowie ,czeladnicy ,zwykli robotnicy i dalej ,dalej nic i dopiero my ..czyli uczniowie jak się wtedy mówiło potocznie "sztyfty"...taka hierarchia panowała wszędzie gdzie zatrudniano uczni,gdziekolwiek.Choć jesli chodzi o nas byliśmy na lepszych warunkach niż reszta uczni w Czersku...byliśmy takim oczkiem w głowie "Meblostylu"Pierwszą pracę jaką wykonałem...(wydawało mi się to bez końca wtedy)to szlifowanie ręczne listew profilowych...ranny!! nudna i mozolna bardzo praca!..nam paliło się do dłut ..a tu szlifowanie...cóż ale taka była kolej rzeczy.Po ok 4 miesiącach dostaliśmy swoje stoły stolarskie ,własne szafki narzędziowe i DŁUTA!..i to te najlepsze jakie można było dostać ..austryjackie firmy STUBAI...takim dłutem można było się golić..naprawde!Komplet takich dłut wtedy to jakieś kilkanaście pensji stolarza...tym bardziej że sprowadzano je za dewizy z tzw.2 obszaru płatniczego jakim była reszta świata
niekomunistyczna...Początkowo zabrał się za nas Minikowski..,..z nami chodził i wybierał drzewo..potem wstawialiśmy je do suszarni by odpowiednio wysuszyć,pokazywał jak wybierać z drzewa to co najlepsze które szło na najbardziej eksponowane rzeczy w meblu..reszta różnego rodzaju "odpady" były sklejane i łączone w całość i znów przycinane i wyrownywane....z tego robiło się różnego rodzaju elementy dekoracyjne,łączeniowe jak np.ślimakowe łączenia pod krzesłami i fotelami .Te pierwsze ślimaki.robiliśmy właśnie my..tokarz nam wytaczał poszczególne elementy a my ręcznie już robilismy z niego ślimaka,zaznaczam iż to wszystko było robione w dębie,Dąb jak wiadomo drzewo twarde..podatne czasami jak za bardzo wysuszone na skruszenia..potrafił ranić dłonie gdy się przesuwało po ostrych krawędziach ręką gdy trzeba było zrobić następny ślimak...ale z czasem ręce twardniały...a i nauczyłem się szybko że nie koniecznie trzeba się kaleczyć...tylko wystarczy umiejetnie prowadzić dłuto..no ale to dopiero po czasie gdy swoje już wycierpiałem..hihi...co zrobić sztyft to sztyft...cierpieć musi .Rozpisałem się o nauce początkowej mojej przygody z snycerką..ale sądze iż to odrobinę też ciekawe jest...ten sposób nauki pewnie już nie istnieje..jak nie istnieja hierarchie gdzie każdy znał swoje miejsce,napewno powrócę jeszcze do tego tematu,jest napewno ciekawy szczególnie w póżniejszym okresie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)