piątek, 15 marca 2019

                                            Czerski poranek pół wieku temu
                                             ( bloga dedykuję Grażynie)





Gdy na wiosnę słońce szybciej zaczynało taniec na niebie, i gdy sam się budziłem z pierwszymi
jej promieniami, to pierwsze co co robiłem to książka...co ją wieczorem pod pierzyną przy  latarce czytałem do czasu aż wpadła mama i zabrała latarkę....co zrobić?...zasypiać i byle szybciej do rana.
I znów powracało się się do wesołych przygód Robin Hooda, czy też kolejnej wyprawy Tomka Wilmowskiego z serii Szklarskiego, a tak nawiasem mówiąc kto to dziś czyta?w dobie sieci i internetu.Przed 7 nim syreny zawyły do pracy już leciałem do piekarni do Nitki ( tata mówił że do Aszika) na Młyńską, mimo że miała oficjalną nazwę 21 Lutego to i tak inaczej nikt nie mówił jak Młyńska.Nie była to jakaś wytworna piekarnia jak dziś..a po prostu drewniane półki na nich 2 kg bochenki chleba z formy, ciepłego..pachnącego i ciemnego, wielkie żytnie bułki pachnące wypiekiem zbożem...i tą innością biedną a smakowitą.....oczywiście drożdżowe szneki z glansem, wielkie jak ręka dorosłego człowieka..cieplutkie, kuszące słodkością lukru i smakiem  drożdży...rano zjeść takie dwie z glansem,,,plus kubek mleka się miało po dziurki w nosie...po dziś dzień czuję ten smak świeżości...szukałem obecnie nie raz i nie dwa po piekarniach tego smaku...niestety...przeszło ...minęło, czas już ten nie wróci...przeszłość ma swoje prawa.Piekarnia ta miała jeszcze jedną cechę
której wtedy nie zauważałem a dziś w pewnym sensie rozumiem, to to iż panował po za zapachami taki dziwny, zaczarowany klimat, wielki zegar na ścianie tykając odmierzał czas...wielki szklany bufet na ciasta drożdżowe...i pani , uśmiechnięta i rumiana zapraszająca aby jeszcze coś dokupić...no i ten dzwonek mosiężny przy drzwiach, dzwoniący gdy się wchodziło.
Po śniadaniu w domu zapakowanym do tekturowych tornistrów chciało się jak najszybciej do szkoły aby jeszcze przed lekcjami pogonić się z kolegami lub pograć w " balę" czyli w piłkę nożną...bramki zastępowały wtedy tornistry rozlokowane po obu stronach boiska...na lekcje wpadaliśmy zawsze ostatni i wtedy już czar boiska pryskał, czas było na naukę.W drugiej i trzeciej klasie jeszcze pisaliśmy piórami z stalówkami a dyżurny klasowy na dużej przerwie dolewał tam gdzie brakowało atramentu, nieodzownym wyposażeniem zeszytów była bibuła co wchłaniała atrament..sztuka po 
                                                                                                                                                                                     5 groszy w księgarni na Kościuszki, a i tak zeszyt czasem wyglądał jak jedno z arcydzieł Picassa....i to tak dosłownie że tekstu nie raz i dwa nie było widać a to z winy stalówek niejednokrotnie nie dające się do pisania ale i też z naszej winy bo na przerwach rzucaliśmy do celu nimi a nadawały się idealnie, malowało się na kartce tarcze i już można było robić zakłady środek był za 50 groszy niższe po 20 i 10 groszy ...Bożeee!! ile my za to po łapach dostawaliśmy linijką drewnianą to jedynie Pani Smyk wie, nie bawiła się za wiele z nami wszyscy co byli dostawali po łapach.
Z tymi karami cielesnymi nikt nie robił problemu, raz że nie warto było w domu o czymś takim mówić( wtedy była druga kara...bardziej boleśniejsza) a po drugie czuło się respekt w tym co wolno a co nie,  było po prostu czymś  normalnym  że skoro jest wina to jest i kara i wiedziało się o tym od najmłodszych lat....przeciwieństwem choćby obecne wychowanie...chuchanie, dmuchanie ...dogadzanie a i tak cholera z takiego człowieka póżniej wychodzi...cyniczna zapatrzona w telefony i sieć, wiecznie obrażona na cały świat, podsycana przez "lalkowane"matki o swoim geniuszu.Te wszystkie Adrianki,Dżesiki itp  zapatrzone w czubek własnego nosa ..eeech ...gdzie im tam do nas,
"gdzie trawa zielona, a wody w Strudze głębokie".......kto w ogóle  myślał  by odprowadzać dzieciaki do szkoły?...albo czekać na nie po szkole...no kto?ulice były jakie były...pełne dzieciaków , najgorszą karą było zostać w domu....czyż nie?. Ale powracając jeszcze do poranka to on miał jeszcze inny klimat...stukot baniek mlecznych wyładowywanych z "Nysy" lub w wczesnym okresie z "Lublina"..Panie Topczyńskie w zarzuconych na szlafrok płaszczyku,  w kapciach które przebiegały na drugą stronę ulicy kierując się w stronę "mleczarni"czyli dzisiejszego sklepu spożywczego..po pół kostki masła ćwiartkę chleba i 4 bułeczki wrocławskie...gwar porannych rozmów, opisy "Kobry"czwartkowej, i ploty wieczne że pan X znów nad ranem wrócił .....z skąd ??no tu był temat  jak guma do majtek...a ma żonę i troje dzieci......" i wie Pani ta żona zadowolona?!!..co za czasy moja Pani co za czasy.."     a tak na marginesie człowiek sobie nocami dorabiał przy szyciu fartuchów co były na sprzedaż w okolicznych miejscowościach....Ruch też u kowali w dzień targowy, stukot kopyt..gwar rozmów..i naginanie żelaza by człowiekowi i zwierzęciu służyło...pierwsze małe piwka w oczekiwaniu na podkucie..Stary Gwizdała od rana z zatabaczonym nosem robił porządek    w kowalskim obejściu by klienci mogli przejechać końmi...stawiał ich w równej kolejce...i nikt nie śmiał się stawiać bo mistrzem był w swym fachu wyśmienitym...ale i nie tylko od kowalstwa.
Na "sznapsa" w dzień targowy potrafił urywać  się na drugą stronę ulicy do nowo otwartego przybytku Bachusa o wdzięcznej nazwie "Muchomorek" zwany też czasami "Muchorajem"pewnie od tego co dla niektórych klientów tego przybytku raj to nad rajem był...tak że Pan Gwizdała pod fajrant już jak okopcony( tabaka) parowiec odpływał odpływał w ramionach swej małżonki, która za wiele nie certoliła się z delikwentem odprowadzając go do domu a że konkretna była, wagi i postury...więc do gadania szanowany mistrz za dużo nie miał.Nie inaczej było dwa domy dalej u kowala Glazy...ruch i naprawa lemieszy, podkuwanie koni...każdy z tych mistrzów miał swoją klientelę i nie było raczej wyścigu szczurów po to by jak najwięcej mieć u siebie z zarobkiem..nie było też jakiś kolorowych reklam...że dziś taniej ...zrozumienie chyba raczej było , każdy jakoś chciał żyć.
Ok godziny 8 kadra biurowa ruszała o pracy, jakże różna od zwykłych majstrów, czeladników i robotników nie do spamiętania dla dzisiejszej młodzieży hierarchia , kadra uważająca się za inteligencję pracującą...( zastanawiało mnie wtedy już czy jest inteligencja niepracująca niby jak ...złodzieje??bo na byt własny trzeba było pracować..hmmm) Rozgadana , lub co ważniejsi pustym wzrokiem ogarniającym dookoła jak Pan dziedzic własne włościa...cóż ważni byli, nominowani do roli tutejszych kacyków przez innych powiatowych kacyków....takie były to czasy, ktoś rządzić musiał, ale niezależnie kim byli to jednak to była ich mała ojczyzna...i specjalnie nikt nikomu w drogę nie wchodził np.partia , kościołowi,ani też kościół partii.Np.w Boże Ciało można było spotkać wielu zwolenników tego systemu, i nie było to specjalnie niczym dziwnym.
W bok Starogardzkiej była Targowa gdzie warsztat rymarski prowadził mistrz Puczyński, w dni targowe i targi końskie na Młyńskiej było zawsze sporo klienteli, no bo uprząż dla koni ponaprawiać
a to pozszywać derki dla koni, lub zamówić nowa uprząż a na to stać już każdego nie było, a jak już się obstalowało to na lata i to długie.
Ulica z dzieciństwa miała zawsze o każdej porze inne oblicze, inaczej wyglądała w czasie wiosenno -zimowym, a inaczej jesienno - zimowym. Zimą po ulicach sanie jeżdziły, drogi nie były aż tak dokładnie odśnieżane jak dziś...na bocznych drogach na łyżwach się bawiła dzieciarnia i nikt nie martwił się o to czy jakiś samochód nie jedzie, mało ich było, trochę państwowych ..a prywatnych
to już naprawdę minimalnie...gil po pas , spodnie przy butach mokre i zlodowaciałe,.. pełne zlodowaciałych grudek...aa buzia czerwona i szczęśliwa...eech ..piękne czasy.
O 6 rano babcia ( a może prababcia ) pani Rogowskiej na mszę, dostojnie kroczyła drobnymi kroczkami....zimą w czarnej czapeczce z karakuł z kołnierzem też w tym kolorze z rękoma schowanymi w "mufce", taki wynalazek jeszcze z przed wojny zawieszało się go na szyi z dodatkową
kieszenią na przodzie na wysokości pasa oczywiście też z karakuł, nie wiem dlaczego ta postać utkwiła szczególnie mi w głowie ale szacunek jakim żywili do niej sąsiedzi, nawet Ci co nic sobie z ludzi nie robili kłaniali się w pas na ulicy.W tym samym domu co mieszkała pani Rogowska, mieszkali też państwo Gierszewscy, senior rodu był kierownikiem sklepu tekstylnego, kawał mężczyzny jak się wtedy mówiło, jak stanął za ladą od razu widać było iż to szef.Nad państwem Gierszewskimi mieszkali państwo Kaszubowscy, którym pan Kaszubowski był dyrektorem Zakładu Płyt Pilśniowych cały ten dom to konglomerat inteligencji i przedwojennej kindersztuby , choć Rogowscy to nazwisko szlacheckie herbu Działosza to jednak odnogi swego rodu miało i na Śląsku i Niemczech i na Pomorzu..lecz czy to byli z tych Rogowskich nie mam pojęcia.
Na drugiej stronie ulicy był magiel, dla tych co nie wiedzą co to ...to rodzaj "maszynerii"do wyprostowywania wszelkiej pościeli, prześcieradeł, obrusów,makatek itp . To tzw prasowanie  na zimno rzeczy wykrochmalonych, już od 9 na wózkach wszelkiej maści przywożona była  była pościel starannie owinięta w gazety. Niejedna pościel pamiętała dobre czasy bo i wyszywana w wzory wszelkie a co niektóre dokładnie z cerowane , bielutkie że aż kuło w oczy  , ciężka praca matek , babć co to styrane i zgięte w pół tarły na tarce szarym mydłem ( jeszcze z znakiem jelenia , starej przedwojennej firmy, firmy nie było już ale znak pozostał).To miejsce było też miejscem spotkań, jak mawiał mój ojciec "targ plotek"  kobiety jak to kobiety nikomu nie przepuściły w obgadaniu i w dociekliwości, narzekaniu że mąż pije tyle, że dzieciakom buty czas kupić ...samo życie tam było, dziś w dobie telewizji i internetu takie rzeczy tylko na sieci się robi, lecz wtedy to miało swój urok i ludzie jacyś bliżsi byli, każdego się prawie znało, i nic nie co było godne uwagi  nie uniknęło  wzroku sąsiadów
Gdy wyruszało się w dzień targowy do szkoły to ominąć rynek nie sposób było, raz że ciekawość drugi raz to że było po drodze, w poprzednich rozdziałach pisałem o rynku, o tym klimacie kupowania i małego interesu, zawsze to coś zaciekawiło, a to że rozstawił swój mały stragan ""fabrykant""galanterii landrynkowej o różnych smakach, a to że cyganie patelnie sprzedawali a cyganki wróżyły, zaklinając przyszłość i ładnych kawalerów, a innym razem pan co oferował cud nauki czyli maść na nad gniotki i odciski,Jego elokwencja w reklamowaniu swego towaru była tak przekonywująca iż niejedna osoba kupowała beż względu na to czy posiadała takowe odciski czy nie.O poranku na rowerze obładowanym miotłami brzozowymi jechał do swych odbiorców w mieście pan Gromowski z nad Świdna ...wielki przepowiadacz pogody i chodząca stacja meteorologiczna, szczególnie gdy  uderzał w " gaz" ..i wielki ekscentryk, naprawdę osobliwa postać i warta przypomnienia.Ruch od rana też na ulicach gdzie panie sprzątające, sprzątały ulice z śmieci , końskiego łajna, z wielkimi wózkami co ponad siły kobiety przetaczały z ulicy na ulicę, ciężka to i mozolna praca była, wyśmiewana nie wiadomo dlaczego przez wszystkich, w kurzu, i błocie...zarabiały na ten kawałek życia dla siebie.
Pierwsi "" bezrobotni"" znawcy trunków niebieskich, szlachetnego wina " Dużego W" ale tylko wtedy gdy zasobniejsze były portfele, a tak na co dzień to zwykły niebieski denaturat  niby trucizna zaznaczona trupią czachą  na etykiecie lecz dla znawców owego trunku to tylko była ozdoba, żadna
straszna rzecz, lokowali się na "salonach" przy tartaku w tzw drągach, miejsc do balowania tam było masa..i spędzali tam czas na rzeczowych dysputach o życiu i jego zawiłych drogach,,można powiedzieć że towarzystwo czysto filozoficzne.
Barwne to były postacie z ciekawymi życiorysami,  zagmatwanymi przez wojnę, komunizm i los.
Jeden z nim był postacią szczególną, jak młody chłopak powołany do wojska w 1939, walczył pod Kockiem,uniknął niewoli i przedostał się na Węgry, potem walczył w Francji. Po klęsce pod Dunkierką przedostał się do Anglii  i szkolony był jako skoczek w brygadzie Sosabowskiego, póżniej jako już jako komandos walczył w Holandii 2 krotnie odznaczony Krzyżem Walecznych  ( sam widziałem je jak wyciągając za pazuchy, owinięte w białe płótno pokazywał je, chował to jak najświętszą pamiątkę , jako jedyny skarb ) Gdy wrócił do kraju w 1948 został skazany na 10 lat, odsiedział 6, zabrali mu zdrowie , rodzinę..stoczył się... nie jeden bohaterski życiorys w tam tych czasach został złamany....dziś choćby w tym pisaniu o nich , warto o nich pamiętać , bez względu jacy póżniej byli.Byli i też tacy co wrócili z Syberii w 1956, bo jak ruscy weszli w 1945 roku do Czerska dużo mężczyzn z Czerska i okolicy pod pozorem prac przy ruinach zostało zabranych na Syberię, jedni wrócili po 2 latach inni na zawsze tam zostali w bezimiennych mogiłach a jeszcze inni dopiero 1956, tam stracili zdrowie,popadli w alkoholizm....tragiczne to było pokolenie, z jednej strony Niemcy,póżniej Ruscy...i potem komuna w tyłek im dała, dziś jest to nie do wyobrażenia lecz był to chleb powszedni tam tego okresu... wartość człowieka nic nie znaczyła.
Od rana działalność już zaczynał sklep warzywno-kwiatowy pana Pliszki...był inwalidą nie miał ręki, lecz w pracy w sklepie radził sobie doskonale...rumor noszonych skrzynek z ziemniakami, warzywami i owocami nakręcał wczesne godziny, mimo ze sklep póżniej otwierano to praca wokół sklepu trwała w pełni Kwiaty przygotowywane na pogrzeby , wieńce żałobne i nieśmiertelne gożdziki  białe i czerwone ( nie jak dziś w różnych kolorach) bo innych kwiatów raczej nie było...no może tulipany ale też sezonowo...nikt nie słyszał o bananach, granatach czy też truskawkach na wiosnę, pierwszego banana jadłem jak miałem 10 czy 11 lat i jak dziś pamiętam nie smakował mi.Gdzie podziały się jabłka szare renety czy złote?..gdzie papierówki, gdzie kosztele?ani śladu dziś po nich.Nie ma dziś nikogo co by odtworzył te owoce?, już wtedy istniał bank nasion.Myślę że ręce w tym maczają kooperacje dla których owoc jadalny musi tylko wyglądać czyli wy "szminkowany"
woskiem, błyszczący...mające za zadanie jedno...się sprzedać.
Za sklepem Pliszki był rzeżnik gdzie już od rana kobiety stawały w kolejkach po mięso, wędliny.
Parówkowa z tego sklepu była najlepsza i nie jak dziś służąca do zagotowania z musztardą a do obłożenia na kanapki do szkoły, do pracy , osobiście wolałem ją na kanapkach bardziej od mortadeli
choć było to zupełnie coś innego .Dziś robione jest jakby na jedno kopyto ...słowo, czasem tak to odczuwam .Laczkarze z Młyńskiej i Tucholskiej ciągną na rowerach towar zapakowany szczelnie na rynek, ten towar to "laczki" do chodzenia po domu, po podwórku..do obórki...do wszystkiego były inne.Jedne podbite mocną gumą z opony rowerowej wyściełane materiałem, inne delikatne damskie do chodzenia po domu w jaskrawe wzory na lekkim koturnie, a jeszcze inne cieplutkie filcowe na zimowe dni, kiedyś to było stałe zajęcie ich, lecz wtedy dorabiali sobie do ubożuchnych pensji, bo rodziny duże wtedy były , bieda była ale i bieda uczuła, jak pracować jak dorobić sobie , jak szanować jeden drugiego w rodzinie.
Od 8 zaczynał swą pracę fryzjer Sabiniarz, krzątał się koło interesu już dużo wcześniej aby już na 8 być w gotowości na przyjęcie pierwszych klientów...jeden z takich właśnie dokładnie o 8.15 i to codziennie przychodził by się ogolić...tak,  tak moi państwo byli kiedyś tacy klienci, bo muszę powiedzieć że fryzjer to nie tylko był fryzjerem ale tworzył coś na kształt klubu dyskusyjnego...gdzie przy goleniu lub strzyżeniu toczyły się różniste rozmowy na tematy typowo czerskie i baaaardzo męskie.Po 8 też od strony Piaskowej szedł kulawy Heń Szpręga po zakupy do sklepu mlecznego, miły spokojny człowiek, zawsze wiecznie odrobinę przestraszony, niby nic nie znaczący człowiek ale za to jaki bardzo charakterystyczny, wrył mi się w pamięć z względu nie tylko że kulał a miał maniery takie przedwojenne, inne.
Sklepy otwierano z reguły o godz 10  i były czynne do 18, obowiązywał 8 godzinny dzień pracy w takim trudzie zdobyty przez "klasę robotniczą."W dni targowe roiło się od ludzi, nie to co w zwykłe dni, rolnicy ze wsi co już gdy na rynku sprzedali wszystko,jak i okoliczni mieszkańcy wsi porozrzucanych wokół Czerska,czym kto miał rowerem, pieszo,konno.....i czasem autobusem.
Zatłoczone wtedy były ulice, nie takie senne i nijakie jak w co dzień, Przyjeżdżano do GS - ów po paszę, czasem nawozy..wapno ..czasem cegły się trafiały ale był towar deficytowy..a najbardziej cement, magazyny mieściły się gdzie dziś policja, biuro promocji Czerska i części dzisiejszego rynku
był też tam skup makulatury, złomu ..czyli wszystkiego po trochu.
Na Starogardzkiej o godz. 10 otwierał swój sklep jakbyśmy go dziś nazywali "wielobranżowy" pan Jerzy Rogański jeden z nielicznych prywatnych sklepów w tam tym okresie, firmę prowadził jeszcze od przed wojny, handlował wszelkimi częściami rowerowymi jak i częściami do motorowerów, można u niego też było kupić kartki urodzinowe, płyty pocztówkowe wszelakie drobiazgi do domu, "cympletki" do broni dla latorośli i korki do "coltów" dla tych nieco starszych.Sklep miał klimat minionego świata, lekkiego półmroku, podłogi napastowanej prawdopodobnie pokostem , inne zapachy...i szacunek dla każdego klienta bez względu na wiek i zasobność portfela taki klimat przemijania, oczywiście wtedy tego nie wiedziałem...ale dziś w pamięci pozostał sklep u "Rogany".
Drugim znawcą części do motorowerów , rowerów, motocykli, był niejaki "Piszczyk" z Młyńskiej, fachowiec nad fachowcami, złota rączka od wszystkiego mechanicznego, miał niesamowitą smykałkę do "biznesu", oczywiście jak na owe czasy. Nie było części którą on nie miał..albo coś nie wykombinował ..może właśnie przez takich ludzi jak on przykleiło się do Polaków stwierdzenie że nie ma rzeczy nie możliwych, tam gdzie dostojny Anglik mówił że się nie da...to rzeczywiście w ich kręgu kulturowym się nie dało, Polak miał inne podejście..zawsze odpowiadał "że się wykombinuje"i rzeczywiście tak było, mamy to w genach, jako naród po przejściach i który musiał sobie radzić wtedy gdy inni mówili że nie ma wyjścia.
Już od 9 czasem odprowadzano tych co odeszli na zawsze, zawsze biciem w dzwony na tę ostatnią drogę...czasem był to malutki pogrzeb z kilkoma osobami ..nie natrętny w bogactwo, cichy , biedny jak życie niejednego człowieka, przychodzili ci co najważniejsi , rodzina , przyjaciół kilku..ot odszedł, może wreszcie odpocznie od mozołu ziemskiego życia. Te malutkie pogrzeby były bardzo przejmujące, był człowiek , nie ma człowieka, zastąpił go ktoś inny nowo narodzony, by ludzki rodzaj mógł dalej prowadzić i dać życie następnym...smutne to bardzo lecz takie prawdziwe i jedyna sprawiedliwość na tym świecie, że każdego z nas to czeka by dać miejsce innym.
Gdy zbliżały się jakieś święta, czy to domowe czy też ogólne jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc to szturmu z blachami pełnymi ciast wszelakich ruszały dostojne matrony by jak najszybciej do piekarni czy też ciastkarni za drobną opłata można było wypiec sobie ciasto tzn nie samemu ..no nie...kazano póżniej przyjść a ciasto było pięknie zawsze wypieczone.Ja jako że mieszkaliśmy jakby na zapleczu ciastkarni to już od 6 rano zapachy umarłego by wybawiły z grobu,....eech te zapachy wanilii, kakao..drożdżowego ciasta, jeszcze dziś śnią się mi po nocach.Na święta to przygotowywano się już dużo , dużo wczęśniej, było więcej własnych wyrobów wyrabianych własnym sumptem , jako że nie nie wielu miło lodówki...część szybko psujących się wyrobów pchało za przestrzeń między okiennicami bo były podwójne albo jak ktoś miał to w piwnicy tzw"sklepie"...taka naturalna lodówka., ciasta zaś robiło się koło piątku czyli na końcu.Na końcu również były robione wszelkie galarety z nóżek, leguminy..( tak naprawdę kto o nich dziś słyszał?) bez tego swoistego deseru nie mogła się obyć żadna impreza rodzinna czy to śluby, chrzciny, przyjęcia do I komunii, z reguły była to cytrynowa, lecz były też na bogato czyli czekoladowa, czy z własnych owoców...przysmak nad przysmaki, osobiście bardzo sobie ceniłem cytrynową...i niby bieda była lecz pomysłowość naszych mam , babć była nieograniczona.Koło 14 wyła syrena na koniec pracy dla tych co pierwsi zaczynali i pierwsi kończyli pracę czyli w Zakładach Remontowych, mieli pod tym względem lepiej bo to ani tłoku na ulicach specjalnego a i to piwko po pracy nie stanowiło problemu.
Był to ten czas jeszcze gdy piwo stanowiło napój alkoholowy którego można było wypić czy na budowie,,,czy też na ulicy ( kioski z piwem ) Jeden z nich stał na ulicy Szkolnej zaraz za szkołą ( dzisiejsze liceum ) powracający z "Remontowych" tam pierwsze pragnienie gasili, i nikomu nie przeszkadzała bliskość szkoły ani też że pito przed kioskiem.Tam najczęściej było "Elbląskie"w gruszkowatych butelkach....a sikacz jakich mało...dzisiejszy znawcy złotego trunku umarli by chyba po wypiciu butelki, ale znów tak spojrzeć z drugiej strony..było to bardzo jakbyśmy dziś powiedzieli "ekologiczne" piwo, nie jak dzisiaj wszelkiej maści polepszaczy smakowych, chemicznego przyspieszenia fermentacji....po prostu czysty trunek...fakt! ..szału w smaku w nim nie było i latem szczególnie taka zupa "chmielowa"...nie do picia była ..( lodówek nie było )a i w samym kiosku temperatura wyższa niż na powietrzu...no i jak to miało być dobre ...no jak?.A ludzie mimo to pili to
aby tylko przy czymś takim porozmawiać zapalić "Sporta"...wyżalić się nad swym losem...
Jedno z wielkich wydarzeń w Czersku w owym okresie było otwarcie sklepu Pewex na Dworcowej, całe rodziny wybierały się zobaczyć co to za sklep, a sklep jak sklep dziś każdy sklep to pewex ale wtedy??..i za dolary...upss przepraszam, za bony towarowe..i był to sklep jakby drugi biegun innego świata, gdzie zapachy inne...inne niż te na co dzień kioski ogólnospożywcze , pełen tandetnego towaru, siermiężnej jakości...pierwsze jeansy Rifle za 8,80 dolara, zarobione na jagodach i grzybach przez całe lato..szukałem kiedyś zapachu tego z Pewexu ...nie ...nie da się już go poznać , bo byl to zapach innego świata, nam prawie nie znanego, kolorowego, zaczarowanego i nie dla każdego, można było co najwyżej oczy cieszyć tym wszystkim.




Po wyjściach z pracy, życie zaczęło się koncentrować na dworcu PKS ...ludzie rozjeżdżali się do domów po trudzie pracy w okolicznych zakładach, sporo młodzieży z LO i Zawodówki  uczącej się w tych szkołach pochodziło z okolicznych wsi,autobusami i pociągami dojeżdżało codziennie do tych szkół.Taka ciekawa obserwacja mi się nasuwa..na temat obecnego spadku poziomu nauczania...dlaczego?już spieszę wytłumaczyć.Kiedyś po szkole podstawowej na 100% uczni w klasie ilu szło do szkoły średniej??..no wynik 10, 12% był bardzo dobrym wynikiem, no i jakieś 3,4 % to technika....a gdzie reszta??to oczywista były szkoły zawodowe, wszelkiej maści fachowcy cenieni na rynku pracy.A dziś ??..na 100% uczących się w klasie 90 % idzie do szkoły średniej reszta  to technikum i zawodówka ( w szczątkowej postaci ).Co z tego wynika?..no ano to, że spadła jakoś nauczania...Kiedyś skończyć średnią szkołę to naprawdę sporo trzeba było nad sobą pracować, wiele się uczyć, sama nazwa mówi.."ogólnokształcąca"czyli ta szkoła co dawała "świadectwo dojrzałości" a tylko człowiek dojrzały miał prawo przystąpić do egzaminów na studia....tak..tak ..nie pomyliłem się "egzamin " na studia ...i na tym oto egzaminie był przesiew dla tych co będą studiować i na tych co to pokończą jeszcze wszelkiego rodzaju seminaria nauczycielskie, lub zasilą kadrę biurową w okolicznych zakładach pracy.Studia pod których się było czy to magistrem, czy też inżynierem to naprawdę już było coś wielkiego...nie tak jak dziś co niczym wysiew magistrów wszelakiej maści bez polotu i szacunku innych.Obecnie jest po prostu wysiew tych co wiedzę tak naprawdę z internetu posiadają, zadzierający nosa papierkiem z tytułem magistra...co z intelektualizmem nie wiele ma wspólnego...cdn.


                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                   

11 komentarzy:

  1. Pięknie, miło, że wrócił Pan do pisania. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki Twoim opowiastkom wracają wspomnienia o których w natłoku życia nie myślimy.Super blog i czekam na ciąg dalszy😊

    OdpowiedzUsuń
  3. Zdaje się, że na pana z 21 Lutego czyli "Młyńskiej"mówiło się Piszczek i on się bardzo obrażał.

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak. Wracają wspomnienia. Urodziłem się w 1963, a mój tato (zmarł w 1984) w 1929 właśnie w Czersku. Niestety mało zdążyłem się posłuchać od niego o dziadku - Józef Pliszka. Razem z Martą zd. Grzywacz z Rytla mieszkali na Starogardzkiej bodajże 53 naprzeciwko dzisiejszego sklepu. Naszą (ich) najlepszą przyjaciółką była pani Gromowska. Dziadek w czasie wojny prowadził podobno sklep z farbami?, gdzieś w centrum. Czy wiesz coś o tym? Kim był? Kulał na nogę podobno po I w.św. Niestety nie mam żadnych zdjęć. Proszę o jakieś informacje: list@generations.me.uk
    Ireneusz Pliszka

    OdpowiedzUsuń
  5. Panie Henryku jestem naprawdę pod wrażeniem. Dziękuje za wznowienie pisania bloga.

    OdpowiedzUsuń
  6. Dzięki chłopie za ten blog. Świetnie odzwierciedlasz tamte czasy, czytam go z wielką przyjemnością. Przypominasz mi ludzi i sytuacje z Czerska, odżywa tamten czas. Dzięki Tobie odzyskuję pamięć, jestem rocznik 1949. Wspominałeś kiedyś rodzinę Ebertowskich a szczególnie Tadeusza. Mój kuzyn, ale nie wiadomo co się z nim dzieje. Czekam na dalsze "opowieści" z Czerska. Pozdrawiam, JG

    OdpowiedzUsuń
  7. Świetny, bardzo plastyczny tekst. Pięknie oddał Pan atmosferę czasów sprzed kilkudziesięciu lat, i to nie tylko Czerska ale i tysięcy małych miasteczek. Jedna gałąź mojej rodziny wywodzi się z Czerska, chociaż ja sama nigdy tam nie mieszkałam. Ale chętnie czytam wszystko, co związane jest w jakiś sposób z moimi korzeniami.Poproszę więc o więcej takich świetnych opowieści. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  8. Kiedy odbywały się te wspomniane dni targowe kiedyś, a kiedy odbywają się teraz?

    OdpowiedzUsuń
  9. Hej Bilu.Tak cie kiedys nazywalismy.Dawe to czasy i milo je wspominac.Dobrze piszesz. Chcialbym jezeli mozliwe skontaktowac sie z toba. Tadeusz E

    OdpowiedzUsuń
  10. Wspaniałe łezka w oku Dorota wiczanowska

    OdpowiedzUsuń
  11. Jestem pod wrażeniem pozdrawiam mieszkańców ulicy targowej i absolwentów szkoły podstawowej nr dwa rocznik siedemdziesiąt dziewiec

    OdpowiedzUsuń